Tytuł: Demon
Pairing: Aki x
Shindy
Notka autorska: Dziękuję
bardzo za wszystkie opinie pod poprzednim rozdziałem. ^^ Była to naprawdę miła
niespodzianka i cieszę się, że opowiadanie się spodobało. Zapraszam na kolejną
część. :3
CZĘŚĆ
III
− Co tu robisz? Gdzie jest Aki?
− Ja jestem Aki – powiedział
rozbawiony.
− Nie… Nie, to niemożliwe… −
Pokręciłem głową.
− Bardziej możliwe niż myślisz.
− Co zrobiłeś z Akim?
− To ja nim jestem. Myślisz, że to
dla mnie trudne, by omamić jakiś chłopaczków z zespołu i zostać ich basistą?
Rzuciłem się w kierunku drzwi,
szarpnąłem za klamkę, ale nie ustąpiły. Mężczyzna zaśmiał się jedynie i po
chwili poczułem jak oplatają mnie jego ramiona.
− I co teraz zrobisz? Nikogo już
tutaj nie ma – szeptał mi do ucha. – Nikt ci nie pomoże.
− To nie dzieje się naprawdę…
− Pewnie nadal myślisz, że
wszystko jest tylko snem albo, że w najgorszym wypadku zwariowałeś. – Przeczesał
palcami moje włosy, na co zauważalnie się wzdrygnąłem. – Boisz się mnie,
prawda? Przyznaj to. Chcę usłyszeć twój drżący głos, który to potwierdzi.
− Tak – szepnąłem. – Boję się.
Dlaczego nie dasz mi spokoju?
− Teraz będziemy spędzać ze sobą
jeszcze więcej czasu. Nie masz nawet pojęcia jak niezmiernie mnie to cieszy. –
Pocałował mój policzek. Przyparł moje ciało jeszcze bardziej do drzwi, wsuwając
kolano między moje uda.
− Proszę, nie…
− Cicho.
− Przestań… − Moje szamoczące się
ciało coraz bardziej słabło, jakby jego ramiona – silne i zimne – wysysały ze
mnie resztki życia i przy okazji zdrowego rozsądku. – Błagam… − Łkanie było
bezcelowe, wiedziałem o tym dobrze, jednak nie potrafiłem uciszyć, zamknąć
głęboko w sobie szlochu ani wysuwającego się z gardła nędznego strumyczka
próśb. On stał dalej, niewzruszony i mocniej mnie obejmując, rozkoszował się
moim strachem.
Nie wiem, ile to trwało. Płakałem
i błagałem, zdając sobie sprawę, że niczego tym nie zmienię. Uświadomiłem
sobie, że nic nie ogranicza moich ruchów, kiedy osunąłem się na podłogę. Całe
moje ciało wcześniej wisiało na ramionach bruneta. Teraz kuliło się na
podłodze, wstrząsane płaczem.
Mijałem kolejne twarze, zbytnio
nie zwracając uwagi, jak one wyglądają. Rysy rozmazywały się w strugach deszczu,
sylwetki przemykały obok mnie, nie zatrzymawszy się nawet na chwilę, w
pośpiechu dążąc do wyznaczonego celu. Ja nie miałem żadnego celu. Od kiedy moim
życiem zawładnął lęk, wszystko – moje marzenia, ambicje, nawet chęć wstawania z
łóżka – straciło barwy, jak gdyby sączący się z nieba deszcz, który kamuflował
teraz moje łzy, wypłukał z sensu całe moje istnienie.
Nie chciałem wracać do domu, ale
nie miałem dokąd pójść. Nigdzie nie czułem się bezpiecznie. Nigdzie nie byłem
spokojny. Ledwo stawiałem kolejne kroki – zmęczenie ciążyło na powiekach, osłabiało
ciało, plątało nogi. Musiałem wrócić do domu i spróbować zasnąć.
Blok wyrastał spomiędzy
identycznych budynków, celując w chmury. Osiedle okalało centralnie ułożony
park, który teraz przypominał cmentarz. Tylko czekał aż podmuch zimy uśpi go na
jakiś czas. Znalazłem się wewnątrz, na maleńkiej klatce schodowej. Czwarte
piętro, jasnobrązowe drzwi, klucz błyszczący srebrem w świetle jarzeniówki. W
mieszkaniu panował półmrok. Buty odrzuciłem w niewielkim korytarzu i po chwili
wszystkie pomieszczenia zalały snopy żółtego światła. Tkwiłem w naiwnej
nadziei, że mrok jest jego sprzymierzeńcem, a jasność mnie ochroni.
Skulony w przysiadzie na kanapie
obserwowałem martwy ekran drzemiącego telewizora. Telefon leżał na niskim
stoliku tuż przed mną i zdawał się ironicznie śmiać, jakby na czarnym
prostokącie wyświetlał się napis: „I tak nikt nie zadzwoni”. Zapatrzyłem się na
małe urządzenie w rozpaczliwym oczekiwaniu. Cisza… Tylko tykanie zegara, mój
niespokojny oddech. Ciało osunęło się po oparciu, powieki – coraz cięższe –
opadły, przysłaniając śniado oczy. Czerń rozlała się w moim umyśle niczym
wylana z kubełka farba. Zaraz o czaszkę zaczęły roztrzaskiwać się chaotyczne
obrazy – moje koszmary.
Zbudził mnie powiew zimnego
powietrza. Chłód rozwarł moje oczy i zatrząsł całym ciałem, które szybowało
wysoko ponad wieżowcami. Otaczały mnie ramiona – blade, silne, temperaturą
podobne do bryły lodu i tak samo, jak lód nieprzyjemnie łaskoczące moją
wyziębioną skórę niby igiełki czy może leniwe ostrza małych żyletek. Sen, w
którym trwałem, w którym leciałem nad miastem, podziwiając z góry ulice pełne
kolorów bijących z neonowych reklam, wydał mi się nader piękny. Rozkoszowałem
się nim, wyobrażając sobie, że niesie mnie anioł. Pewnie umarłem, a on właśnie
wziął moją duszę i szuka dla mnie nowego ciała. Spojrzałem na niego. Miał
czarne włosy, które rozwiewał pęd lotu. Patrzył przed siebie. Widziałem tylko
zarys jego żuchwy, mocno uwypukloną grdykę oraz szyję, która rozwidlała się na
szerokie ramiona, przyciskające mnie do jego torsu. Anioł zerknął na mnie i w
ułamek sekundy zmienił się w demona, a moje piękne marzenie przeistoczyło się w
najgorszą senną marę.
− Witaj, Shindy. – Uśmiech
wykrzywił jego wargi. Zbyt sparaliżowany by krzyknąć, zamarłem w jego
ramionach. – To rzeczywistość – powiedział, jakby znał moje myśli, jakby samym
spojrzeniem ciemnych oczu przejrzał mój umysł. – Mogę cię w każdej chwili przez
przypadek upuścić. – Rozluźnił nieco uścisk, a ja chwyciłem się kurczowo jego
szyi. Ironia śmiała mi się prosto w twarz – tuliłem się właśnie do mojego
koszmaru, źródła mojego lęku, który sterował mną w tym momencie jeszcze
bardziej niż zazwyczaj. Serce trzepotało coraz mocniej, gardło jakby ścisnęła
mi niewidzialna ręka, miażdżąc swoim uściskiem, jedynie moje oczy cały czas
błagały. – Nic mi nie powiesz? Nie będziesz prosić bym cię zostawił, bym się
zlitował? – spytał zawiedziony.
Chciałem wtulić się w niego
jeszcze mocniej, jednocześnie brzydząc się samego siebie, że próbuję odnaleźć
bezpieczeństwo w jego ramionach, i właśnie wtedy Aki mnie puścił. Wyimaginowana
dłoń oplatająca moją szyję zniknęła, a krzyk, który zdawał się wydostawać z
innego gardła, wypełnił moje uszy. Z niesamowitą prędkością niczym meteor
spadałem ku nadal tętniącemu życiem Tokio. Zaciskałem powieki jak to zawsze
robi się w snach, kiedy spada się w otchłań i chce się obudzić, jednak nie
skutkowało. W dalszym ciągu rozpościerała się pode mną ruchliwa ulica, która
nieubłagalnie stawała się coraz większa, bardziej wyrazista, coraz bliższa…
− Mam cię – szepnął mi na ucho
Aki, a jego ramiona znów mnie obejmowały. Wtulony w jego tors, płakałem jak
dziecko, palce drżących dłoni wszczepiając w materiał jego koszulki. Otworzyłem
delikatnie jedno oko, chcąc sprawdzić, co zamierza teraz zrobić. Właśnie
lądował na dachu wysokiego budynku. Wypadłem z kołyski jego rąk na betonowy
prostokąt. Szum kroków na chodnikach, zniecierpliwione klaksony samochodów,
które utknęły w korkach – to wszystko rozpościerało się tuż pod nami. Podparty
na łokciach obserwowałem ten okropny uśmiech, przeszywające czernią oczy,
posturę, która napawała mnie przerażeniem. – I co teraz zrobisz, mój mały
Shindy?
Nic. Nie mogłem nic zrobić. Zdałem
sobie sprawę, że nigdy przedtem, nawet kiedy Aki już dominował w moim życiu,
nie byłem od nikogo tak zależny. Mógł mnie w każdej chwili zabić, zrzucić stąd,
moje ciało przez chwilę przecięłoby granat nieba, a później niczym czarna
kometa runęłoby ku śmierci.
− Boisz się – stwierdził, pochylił
się i wplótł palce w moje włosy. – Ale na twoją śmierć jeszcze przyjdzie czas.
Kto wie kiedy? Może jutro, może za miesiąc, a może kilka lat… Kto wie, kiedy
najdzie mnie taki kaprys. – Roześmiał się, a ręką, którą przeczesywał moje
włosy, złapał za ramię i szarpnięciem poderwał do pionu. – Zaśnij teraz – szepnął,
a słowa te zadziałały jak usypiające zaklęcie.