Tytuł: Demon
Pairing: Aki x
Shindy
Notka autorska: Wybaczcie
tak długą nieobecność, ale dużo się u mnie działo… Takie, a nie inne
zakończenie miałam w planach, co w sumie idealnie oddaje sytuację, która
niedawno miała miejsce w moim życiu. Nie zawsze jest przecież kolorowo…
Dziękuję za Wasze komentarze pod poprzednim rozdziałem. Zapraszam do czytania.
CZĘŚĆ
XI
Dni mijały, jeden za drugim. Park
tuż przed blokiem Shindy’ego wreszcie wyrwał się mroźnym szponom śniegu, który
rozpuściwszy się w miliony kropli, ustąpił miejsca nieśmiałej jeszcze zieleni.
Mimo prośby Shindy’ego, abym go
nie ograniczał, zazdrość zżerała mnie od środka, kiedy obserwowałem coraz
śmielsze próby Masatoshiego, których głównym celem było zdobycie mojego
ukochanego. Miałem dać mu więcej swobody, a zamiast tego chodziłem za nim
wszędzie. Shindy zbyt zamroczony moją obecnością, która przyćmiła wszystko
inne, nie zauważył, że znów odcinam go od przyjaciół i ograniczam jego wolność.
Ale ja to widziałem, z każdym dniem coraz wyraźniej. I nic nie mogłem z tym
zrobić…
To śmiesznie prozaiczne uczucie,
jakim była zazdrość i zdumiewająca łatwość, z jaką przejęła nade mną kontrolę,
wręcz uwłaczały moją naturę. Kochałem Shindy’ego, był całym moim światem i z
dnia na dzień coraz bardziej uzależniałem się od jego obecności. Żyłem u jego
boku szczęśliwy i jednocześnie pełen obaw i wyrzutów sumienia. Na początku
chciałem wykończyć go psychicznie, powoli, stopniowo pozbawić wszystkiego,
nawet zdrowego rozsądku. Kiedy pomyślę o tym teraz, przyglądając się jak śpi
ufnie wtulony w mój bok, nie mogę pojąć, jak to możliwe, że chciałem go kiedyś
skrzywdzić… Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że krzywdziłem i krzywdzę go
nadal, choćby samą moją obecnością.
Powieki Shindy’ego uniosły się
delikatnie, odsłaniając fragment brązowych tęczówek. Zamrugał kilkakrotnie i
przeciągnął się, by następnie obdarować mnie pięknym uśmiechem.
− Dzień dobry, kochanie. – Jedno
króciutkie powitanie, powtarzane codziennie, a potrafiło wprawić mnie w stan
cudownego ukojenia, w którym pragnąłem trwać całą wieczność. Marzyłem by zawsze
witał mnie w ten sposób, używając przy tym pieszczotliwego „kochanie”.
− Witaj… − odpowiedziałem szeptem,
całując jego włosy. Dłonią musnąłem jego niebywale delikatny policzek, który mógłbym
bez problemu rozkruszyć palcami. Odgarnąłem kosmyk długich włosów za ucho, a
kiedy przesunąłem po puklu opuszkami, ze zgrozą dostrzegłem, że niechcący ruchem
tym zabrałem kilka rudawych nici. Shindy był bardzo słaby, z mojej winy… Tak
bardzo wykończyłem jego organizm, że nie miał nawet sił, by się zregenerować.
Wypadające włosy nie były jedynym objawem. Shindy starał się to ukrywać, ale
wiedziałem, że często po zjedzonym marnym posiłku, wymiotuje. Jego żołądek po
prostu buntował się i nie przyjmował pokarmu.
− Co się dzieje? – zapytał,
zauważając zmartwienie na mojej twarzy.
− Przepraszam… − Pokazałem mu
sporą ilość włosów w pięści.
− Och, to nic takiego…
− Za wszystko przepraszam. –
Spuściłem głowę, rozprostowując palce. Chwycił otwartą dłoń, drugą ręką ujął
moją twarz, spoglądając w oczy.
− Aki… − Tak ciepło wymówił moje
imię, tyle uczucia wdrożył w to krótkie, nędzne „Aki”, w nazwę, która powinna
przecież być dla niego jednoznaczna z bólem i łzami. Po łzach nie zostały już
nawet ślady na policzkach, ale cierpienie z pewnością nadal mu towarzyszyło.
Nie psychiczne, ale fizyczne tym razem. Próby były coraz bardziej wykańczające.
Termin koncertu zbliżał się nieubłaganie. Chciałem go stąd zabrać, ukryć
gdzieś, ochronić przed zmęczeniem i codziennymi troskami.
Objął mnie delikatnie ramionami.
Wtuliłem się w niego. Tak bardzo go potrzebowałem. Jego obecność, uśmiech,
zapach, głos – wszystko to było dla mnie uzależniające.
− Tak bardzo cię kocham…
− Ja też cię kocham, Aki. – Oczami
wyobraźni widziałem delikatny uśmiech na jego twarzy.
− Nie chcę cię krzywdzić.
− Nie krzywdzisz mnie. Aki spójrz
na mnie. – Ujął moją twarz dłońmi. – Jesteś moim największym szczęściem. To, co
się kiedyś zdarzyło, to już przeszłość, która nigdy nie wróci.
Zacisnąłem bezradnie dłonie.
− Spójrz na siebie. Jesteś
wykończony. Boję się ciebie dotknąć, żeby nie stała ci się krzywda. Kiedy
pomyślę, że to ja doprowadziłem cię do tego stanu, to… − Zagryzłem wargę. –
Powinieneś być z Masatoshim…
− Co? Aki, o czym ty mówisz?
− Nie jestem kimś dobrym dla
ciebie. Ty jesteś człowiekiem, a ja potworem. Nie mogę patrzeć jak marnujesz
sobie przy mnie życie.
− Przestań… Przestań mówić takie
rzeczy. Nie zostawię cię.
Odwróciłem wzrok, nie chcąc
widzieć reakcji na kłamstwo, jakie teraz zamierzałem powiedzieć. Zmusił mnie do
ostateczności.
− Jesteś tylko nic nie wartym
śmiertelnikiem. Wyobrażasz sobie mnie z kimś takim, jak ty? Jestem ponad to.
Nie mogę żyć z osobą śmiertelną.
Nagle ogarnął mnie chłód – nie
czułem już jego dłoni na skórze. Nie obejmowały ani policzków, ani ramion. Nie
miałem odwagi spojrzeć mu w oczy. Musiały być teraz pełne cierpienia, jednak
liczyłem, że zapomni o mnie, wróci do normalnego życia, do stanu zanim wtargnąłem
brutalnie w jego rzeczywistość i zacząłem burzyć doszczętnie wszystko dookoła,
łącznie z fundamentami jego psychiki.
− Rozumiem… − odpowiedział drżącym
głosem. – Przepraszam, że straciłeś przeze mnie czas.
Pragnąłem wykrzyczeć, że kocham go
nad życie i przytulić z całej siły, ale nie mogłem tego zrobić. To była
najlepsza decyzja, najlepsze rozwiązanie. Masatoshi na pewno się nim
zaopiekuje, a Shindy nabierze sił.
− Żegnaj, Shindy – powiedziałem,
zostawiając jego osamotnioną sylwetkę na łóżku. Wpatrywał się w swoje drżące
dłonie, o palce rozbijały się łzy. Nie odpowiedział. Jego postura wydała mi się
jeszcze mniejsza, delikatniejsza i bardziej bezbronna niż zazwyczaj. Bądź szczęśliwy, skarbie… − pomyślałem z
goryczą i opuściłem sypialnię, a następnie jego mieszkanie, krztusząc się czarnymi
łzami.
***
Shindy nie wrócił do dawnego
życia. Nie poradził sobie z tym, co mu wyznałem. Zaczął opowiadać prawdę o
mnie. O tym, że spotkał demona, że leciał wraz z nim nad miastem, że demon
potrafił panować nad jego snem, że tego demona pokochał…
Zamknęli go w szpitalu
psychiatrycznym. Cały czas spędzam razem z nim w jego sali. On mnie nie widzi,
ale ja mogę bezkarnie się mu przyglądać. Patrzeć na ciało, które jeszcze
bardziej schudło, potargane włosy, bandaże zasłaniające poranione fragmenty
ciała. To dobrze, że mnie nie widzi, mogłoby okazać się to dla niego szokiem.
Siedzi w kącie pokoju, wpatrując
się ścianę. Czasami szepcze: „Wróć do mnie”, wtedy cierpię najbardziej. Mógłbym
go stąd zabrać, ale nie chcę go bardziej zranić. Tu nic mu nie grozi. To
najlepsze rozwiązanie.