Tytuł: Rain
Pairing: ??? x
???
Notka autorska: To
chyba nie wymaga komentarza ode mnie. Proszę po prostu o przeczytanie.
Po białym papierze rozlewa się
czarny atrament. Za brudnym szkłem z szarego nieba spada przezroczysty deszcz. Dlaczego
ktoś umieścił ten przejrzysty kwadrat w przybrudzonej czarnym nalotem ścianie?
Chyba dla własnego kaprysu… Codziennie patrzę na tę prześwitującą figurę. Dzisiaj
chmury to powieki. Wypływa z nich rozpacz. Stacza się po policzkach, które
tworzą poszarzałe konstrukcje bloków. Przenoszę wzrok na kartkę, ręka
trzymająca pióro zawisa nad arkuszem. Czarna kropla rozbryzguje się na białej
powierzchni. Co chcę tobie przekazać?
Zgniatam papier w palcach i rzucam
niedbale na podłogę. Sięgam po kolejny biały prostokąt.
Niebo mieni się dziś szarzejącym gradientem. Też to widzisz? Gdybym
wyszedł teraz na dwór, moje ubrania całkowicie pochłonęłyby spadający deszcz.
Ale czy to ma znaczenie? Właśnie tańczę. Unoszę wysoko ręce, w stronę nieba, obracając
się w wirze kryształów. Aniołowie płaczą razem ze mną. Dlaczego płaczę? Z bólu
czy ze szczęścia? Dlaczego płaczę, śmiejąc się? Biegnę ulicą. Rozpostarte szeroko
ramiona dają iluzję skrzydeł, iluzję wolności. Ile mogę tak biec? Gdzie są
ograniczenia? Jestem tak lekki, że czuję, jak unosi mnie wiatr. Lecę. Tańczę.
Płaczę. Śmieję się. Świat jakby zamarł. Jestem sam. Ludzie zniknęli. Troski
zniknęły. Ty… zniknąłeś… Jak mogłeś?
Zawsze kiedy pada deszcz, wokół unosi się mgiełka intrygujących
zapachów. Nie mogę powiedzieć z czym mi się kojarzą. To taka ich mała
tajemnica. W tym cały ich urok. Unoszę głowę, stając twarzą w twarz z szarością
nieba. Deszcz miesza się z łzami. Sklepienie jest tak pięknie szare. Chciałbym,
żebyś je ze mną podziwiał. Drobne diamenty spływają prosto na mnie. Ocierają
się o moją skórę. Tak lubieżnie. A ja nie mogę powstrzymać westchnienia.
Zamykam oczy, czuję twoje ręce na moim ciele. Otulają mnie… Otulają mnie całego…
Kocham cię. Czy ja wyszeptałem to naprawdę? Czy jak otworzę oczy, ty naprawdę
przy mnie będziesz? Osłonisz mnie kolorowym parasolem, zabierzesz do domu,
rozgrzejesz mnie ciepłą herbatą, powiesz, że również kochasz? Że kochałeś,
kochasz, będziesz kochać? Że nigdy mnie nie zranisz? Nigdy więcej?
Jednak krople wciąż na mnie upadają. Nie ma parasola, nie ma ciebie,
nie ma żadnego schronienia. Żadnego zapewnienia. Żadnej nadziei. Jestem tylko
ja, martwa przestrzeń, mój płacz, mój śmiech… Biegnę dalej, obracam się na
palcach. Szare niebo, szary deszcz, szary człowiek, szary świat, szare domy,
szare łzy, szary uśmiech. Niebo rozciąga się nade mną. Jest cudowne w swojej
prostocie. Ono po prostu jest. Nie potrzebuje nic więcej. Tylko być. Dzisiaj
ktoś je zranił. Ktoś rozciął niekończącą się płachtę, z której sączy się teraz
przezroczysta krew. Deszcz zderza się z szarymi chodnikami, które ciemnieją pod
wypływem rozbryzgującej się wody. Słyszę tylko ten szum, a jak wsłucham się
bardziej, dociera do mnie również przyspieszone bicie. Mojego serca. Samotny
człowiek. Tylko on i jego uczucia. Tylko on i jego cierpienie. Świat pozbawiony
kolorów, zamknięta, ponura przestrzeń. Domy odbijają się w drobnych jeziorkach,
które zrodziło niebo. Niebo zesłało na ziemię życie. Lustra poumieszczane w
miniaturowych dolinach ulic pokazują przygnębiającą rzeczywistość. Chcę stąd
uciec. Jak najdalej. Odlecieć. Do twoich ramion. Tego ciepła twego ciała, które
mnie rozgrzeje. Które przekaże niewerbalne „kocham cię”. Byleby było szczere. Po
mojej twarzy spływają kolejne warstwy diamentowego wodospadu, który nasiąka
szarością. Osłaniam twarz fałszywym uśmiechem. Tak jest najlepiej.
I tańczę. Biegnę. Płaczę. Śmieję się. Jestem smutny, ale szczęśliwy. Czuję
wolność, ale jednocześnie coś mnie ogranicza. Chcę odlecieć do nieba. Może uda
mi się ukoić jego ból? Może uda mi się opatrzyć ranę, która się rozszerza,
obficie krwawi? Niedługo pokryje całe niebo, a ono straci siły, by krwawić.
Serce zastygnie, a deszcz przestanie padać. Może ja wtedy też przestanę płakać?
Ale czy wtedy przestanę się również śmiać? Nawet fałszywie? Czy wtedy umrę? A
jeśli umrę, czy odetnę się od cierpienia?
Nikt mnie nie widzi. Deszcz kazał wszystkim zostać w domu, a ludzie są
tak zajęci swoimi obowiązkami, że nie mają czasu, by zerknąć przez okno. Może
dostrzegliby mnie, tańczącego pośród szarości? A może ta barwa ukryłaby mnie przed
nimi niczym twój parasol? Nie wiem. Chcę trwać w tym niekończącym się tanecznym
biegu. Niech to przedstawienie trwa wieki. Mimo że płaczę, mimo że się śmieję,
mimo że kocham, mimo że nienawidzę, mimo że nie potrafię tego wytłumaczyć. Niech
to trwa, jak to niebo, dopóki się nie wykrwawi. Niech to trwa, jak ja, dopóki
nie zwariuję.
Kocham to niebo, póki walczy. Nienawidzę go, kiedy się poddaje. Kocham
te łzy, póki oczyszczają. Nienawidzę ich, kiedy przynoszą bolesne wspomnienia.
Kocham ten uśmiech, póki jest szczery. Nienawidzę go, kiedy zmuszam się, by go
pokazać. Kocham ten deszcz, póki mogę wraz z nim tańczyć. Nienawidzę go, kiedy
skończy padać. Kocham ciebie, kiedy mnie chronisz. Nienawidzę cię, kiedy mnie
ranisz. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
Jednak teraz to trwa. Niebo walczy. Deszcz pada. Ja śmieję się, płaczę,
tańczę. Tylko ciebie nie ma. Nienawidzę cię.
Słyszę upadające krople. Teraz są cięższe. Krwi przybywa. Słyszę bicie
swojego serca. To boli. Myślę o tobie. Słyszę, jak opony ocierają się o asfalt
i irytujący dźwięk, potem czuję gwałtowne uderzenie. A później… już nic nie
czuję.
Otwieram oczy. Szare niebo za
przejrzystym kwadratem. Sklepienie krwawi… Moje serce krwawi. Nienawidzę cię.
Dopisuję na arkuszu dwie litery P oraz S, a zaraz po nich zdanie: Kocham ciebie, kiedy mnie chronisz.
Nienawidzę cię, kiedy mnie ranisz. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale
zapamiętaj to. Zapamiętaj mnie. I chociaż teraz osłaniasz kogoś innego
kolorowym parasolem, wiedz, że herbata nigdy nie pachniała tak malinami, jak ta
przygotowana przez ciebie…
Podchodzę do brudnego szkła.
Uśmiecham się przez łzy. Nie płacz, aniele. Jutro słońce obudzi do życia
miasto, ludzie wyjdą z domów. Może ktoś ujrzy moje martwe ciało na chodniku?
Skropione krwią. Może ktoś spojrzy na moją twarz? Co zauważy? Uśmiech czy łzy?
A może pomyśli, że to deszcz?
Otwieram okno. Biegnę ku szaremu
niebu. Lecę. Czy wyciągniesz w moim kierunku pomocną dłoń, aniele? Czy mógłbyś
przybrać jego postać? Chociaż na sekundę przed śmiercią?
Upadam na chodnik. Deszcz obmywa
moje ciało. Miesza się z moją krwią, z moimi łzami. Fałszywy uśmiech, smutne
oczy. I list do ciebie. Na moim biurku. Cieszę się, że dane było mi ten ostatni
raz zatańczyć z tobą.
Jesteś niesamowita. To jest naprawdę... niezwykłe. Powiedziałabym, że jest piękne, choć bardzo smutne... Nie, moich odczuć chyba nie da się spłycić do wymiaru werbalnego.
OdpowiedzUsuńObyś już nigdy nie musiała tak się smucić.