27 czerwca 2013

56. Koszmar (Aki x Shindy)



Tytuł: Koszmar
Pairing: Aki x Shindy
Notka autorska: Aki to idealny psychopata, a Shindy świetnie odnajduje się w roli słodkiej ofiary. Czego chcieć więcej, kiedy pisze się takiego one-shota? Ostrzegam: To. Jest. DZIWNE! Hm… Cherry lubi takie akcje. ^^"

Otwierasz oczy. Pomieszczenie, w którym się znajdujesz jest wypełnione po brzegi ciemnością. Ciszę przerywają jedynie twoje ograniczone ruchy i stłumione mruknięcia. Nie wiesz, gdzie jesteś. Nie wiesz, co się dzieje. Chcesz krzyczeć, uciekać. Ale nie możesz tego zrobić. Leżysz na metalowym łóżku. Czekasz. Czekasz na wyjaśnienia. Jednocześnie próbujesz się uwolnić. Twoje ręce spoczywają nad głową, złączone grubym sznurem i przytwierdzone nim do ramy. Prawa noga jest połączona z lewą w dwóch miejscach: udach i kostkach. Czujesz na ustach gruby materiał, który ciasno do nich przylega. To boli, wydaje ci się, że miażdży ci wargi. Materiał pachnie n i m. Ale to przecież niemożliwe. On by ci tego nie zrobił… Próbujesz się rozluźnić. Kiedy jesteś spięty, napierasz ciałem na liny. Jest to jednak trudne, zważywszy na twoje położenie.
Po jakimś czasie otwierają się drzwi. Ktoś się do ciebie zbliża. Osłania go ciemność. Dopiero, kiedy przybliża twarz do twojej, twój wzrok wychwytuje rysy. Krzyk zaskoczenia opuszcza twoje wysuszone gardło. Natychmiast tłumi go gruby materiał.
− I co teraz zrobisz, Shindy?
Czujesz jego zapach. Bardzo znajomą woń, która zawsze dawała ci poczucie bezpieczeństwa. Ale teraz jest inaczej.
Do twojego umysłu wkrada się panika, jednocześnie odbija się w nim jedno pytanie: „Dlaczego?”. Po tym wszystkim, co razem przeszliście… A zaraz potem pojawia się inna myśl: „To tylko głupi żart”.
Jego ręce ściągają materiał z twoich ust, ale tylko na chwilę. Wybiera numer do Takumy i każe ci powiedzieć, że przez dłuższy czas nie pojawisz się na próbie. Jesteś zbyt przerażony, by się zbuntować i poprosić przyjaciela o pomoc. Zanim przepaska wróci na miejsce, jęczysz błagalnie:
− Poczekaj… Rozwiąż mnie. To boli…
Liny wpijają się w twoje delikatne ciało. Twoje nadgarstki, uda i kostki pulsują.
Marzysz o tym, żeby wszystko okazało się koszmarem. To zbyt upokarzające.
Aki nie reaguje na twoje prośby. Jego dłonie, trzymające podłużny materiał znów zmierzają w kierunku twoich ust.
− Nie, czekaj. – Odwracasz głowę. – Powiedz mi, gdzie jestem? Dlaczego to robisz?
− Jesteś w mojej piwnicy. – Zasłania z powrotem twoje usta. Na drugie pytanie nie udziela odpowiedzi.
Nie wytrzymujesz. Szarpiesz się z całych sił, ale to tylko pogarsza sprawę. Wyciąga coś zza paska. Kiedy dociera do ciebie, że to długi nóż, mdlejesz z przerażenia.

Gdy się budzisz, czujesz, że nie możesz unieść powiek. Musiał je czymś zasłonić. Materiał, który wcześniej uniemożliwiał ci mówienie, zniknął. Teraz nie widzisz, ale możesz krzyczeć, możesz błagać o litość.
− Proszę, nie rób mi krzywdy…
− Jesteś zabawny, Shindy.
Rozwiera twoje wargi. Wsuwa między nie swoje przyrodzenie.
− Wiesz, co masz robić.
Znów nie możesz mówić. Pragniesz mu powiedzieć, że nie chcesz tego. Nigdy nie byłeś zmuszany do takich rzeczy.
Niechętnie zaczynasz manewrować językiem na jego członku. Wsuwa się głębiej w twoje usta. Dławisz się, w oczach stają ci łzy. Poruszasz głową, by zassać kolejne fragmenty.
− Tylko na tyle cię stać?
Chwyta cię za włosy i zaczyna mocno szarpać twoją głową. Przepaska chłonie twoje łzy. Jego męskość tłumi twoje krzyki. Próbujesz poruszyć nogami, ale ich ruchy są nadal ograniczone. Wreszcie dochodzi, sperma spływa do twojego gardła. Aki opuszcza twoje usta. Chcesz wypluć jego nasienie, ale nie pozwala ci na to. Zasłania ci dłonią wargi i nakazuje, abyś połknął. Wykonujesz jego polecenie, krzywiąc się przy tym. Gładzi palcami twój policzek. Drżysz od jego dotyku.
− Dlaczego mi to robisz?
Milczy.
− Odpowiedz, proszę…
Brak reakcji.
− Co ja takiego zrobiłem, że tak mnie traktujesz?
Słychać tylko twój szloch. Przez chwilę rozbrzmiewa skrzypnięcie metalowego łóżka.
− Co robisz? – pytasz zaniepokojony.
Wolne kroki. Oddala się. Zostawia cię. Zostawia cię samego, Shindy.
− Nie zostawiaj mnie! – krzyczysz, panikujesz, szarpiesz się.
Boisz się go, kiedy jest przy tobie, ale boisz się również momentów, w których go nie ma.
Trzask drzwi. Przekręcany w zamku klucz. I co teraz zrobisz, Shindy?
Wyrywasz się. Wołasz go. Chcesz być znów wolny. Ciemność przed oczyma cię przeraża. Bolą cię nadgarstki. Przestajesz się szarpać. To nic nie daje, a ty jesteś zmęczony. Z trudem łapiąc powietrze, odpływasz wymęczony płaczem.

Znów otwierasz oczy. Tym razem możesz to zrobić. Jaskrawe światło wpada do sypialni. Waszej sypialni. Podnosisz się do pozycji siedzącej. Przyglądasz swoim dłoniom, nogom, opuszkami dotykasz ust. Zniknęły sznury, przepaski, piwnica. Wszystko zniknęło. Tylko on nie zniknął. Wchodzi do pokoju, siada na łóżku i przytula cię.
− Aki, miałem taki okropny sen – wyznajesz, wtulając się w niego. I nagle zwracasz uwagę na ból. Bolą cię spierzchnięte usta, wysuszone gardło, nadgarstki, na których zauważasz czerwone linie, uda i kostki.
− To nie był sen. – Zaciska wokół ciebie ramiona, żebyś mu nie uciekł.
I co teraz zrobisz, Shindy?

23 czerwca 2013

55. Anorexia cz. III (Masatoshi x Shindy)




Tytuł: Anorexia
Pairing: Masatoshi x Shindy
Notka autorska: Miałam tego nie wstawiać… Sama borykam się z problemem Shindy’ego, ale… ale po mnie tego w ogóle nie widać. I to jest najgorsze. Ale mam prośbę do pewnej bliskiej mi osoby: nie popełniaj mojego błędu. Masz już wystarczająco dużo problemów. Anoreksja Ci nie potrzebna. I jeśli to opowiadanie ma tak na Ciebie wpływać, to po prostu przestanę je publikować. 
Poza tym, notka jest o niczym. Nie podoba mi się.
CZĘŚĆ III
Dotyk czyjejś dłoni na moich włosach, szloch i szept:
− Otwórz oczy, kochanie. Obudź się, proszę.
Uniosłem powieki. Wisiała nade mną zapłakana twarz Masatoshiego. I dopiero teraz to do mnie dotarło – uratowali mnie. Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem się ruszyć.
− Shindy, dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś?
− Nie wytrzymałem – odparłem słabym głosem.
− Kochanie, przecież nie jesteś sam. Masz mnie, przyjaciół z zespołu. Razem przez to przejdziemy. Nie trzeba się zabijać.
Kręciło mi się w głowie, słowa Masatoshiego ledwo przebijały się przez szum w moich uszach. Ponieważ byłem przykryty tylko do pasa, dostrzegłem bandaże na swoich nadgarstkach.
− Ty chciałeś… chciałeś się zabić – powiedział, jakby niedowierzając.
− Tak, chciałem – przyznałem spokojnie.
− Myślisz tylko o sobie, nie pomyślałeś, jak ja bym się po tym czuł.
− Tak, bo jestem cholernym egoistą, jak to powiedziałeś.
− Powiedziałem to w złości, wcale tak nie myślę – usprawiedliwił się.
− Ale powiedziałeś.
− Ludzie mówią różne rzeczy.
Westchnął.
− To wszystko moja wina. – Ukrył twarz w dłoniach.
− Nie, to wcale nie twoja wina.
− Moja. Chciałem dla ciebie dobrze, ale nie wyszło.
W tym momencie zrobiło mi się go żal. Tak się starał, a ja tego nie doceniałem. Chciałem go przytulić, ale nie miałem jak. Naparłem z całej siły na krępujące mnie pasy, jednak nic to nie dało.
− Co robisz? – spytał Masatoshi.
− Chcę cię przytulić.
Oparł głowę na moim ramieniu.
− Dziękuję – powiedziałem. − Gdzie Takuma?
− Pojechał do domu. Nie może sobie wybaczyć tego, że przez niego omal nie umarłeś.
− Powiedz mu, żeby się nie obwiniał. Nikt tu nie zawinił oprócz mnie.
− Dobrze, przekażę mu – obiecał.
Weszła pielęgniarka.
− Musi pan wziąć leki.
− Niczego nie wezmę.
− Albo pan je połknie, albo dam panu zastrzyk.
Otworzyłem usta, a kobieta włożyła mi do nich tabletkę. Gdy tylko je zamknąłem, ukryłem lek pod językiem. Przystawiła mi do ust szklankę, abym napił się wody. Upiłem mały łyk i udałem, że przełykam go wraz z tabletką.
Pielęgniarka wyszła. Masatoshi chwilę przyglądał się drzwiom, które się za nią zamknęły, a ja w tym czasie wyplułem lekarstwo, które zniknęło w fałdach pościeli.
− Co zrobiłeś? – zapytał natychmiast szatyn.
− Nic – odparłem niewinnie.
Przez chwilę przyglądał mi się uważnie.
− Muszę iść do łazienki – przerwałem niezręczną ciszę.
− Zawołam lekarza – powiedział i wyszedł.
Wrócił po chwili, a za nim kroczył mężczyzna w fartuchu. Trzymał w rękach coś białego, co odłożył na krzesło. Podszedł do mojego łóżka i odpiął mnie. Następnie wziął białą rzecz, która okazała się być kaftanem.
− To są chyba jakieś żarty. Ja nie jestem jakimś pomyleńcem!
− Nie jest pan, ale udowodnił pan, że stanowi dla siebie zagrożenie. Nie możemy ryzykować.
Wyciągnąłem ręce przed siebie. Założył mi kaftan i zapiął z tyłu. Udałem się wraz z Masatsohim do toalety, gdzie zsunął mi szorty. Kiedy już skończyłem, założył je na mnie z powrotem i wróciliśmy do pokoju. Zdjęto mi kaftan i przypięto do łóżka. Następnie czekał mnie obiad, podczas którego zjadłem kilka łyżek zupy (ryby i ryżu nawet nie tknąłem), łykanie lekarstw, podwieczorek (zjadłem kawałek herbatnika), kolejna seria lekarstw i kolacja (pół kromki chleba z dżemem truskawkowym). Tego dnia naprawdę dużo pochłonąłem, a nie miałem możliwości, by pozbyć się tego z żołądka.
Masatoshi musiał już iść. Pocałował mnie delikatnie w usta na pożegnanie i wyszedł. Zostałem sam, ale nie na długo, ponieważ już po chwili wszedł do mnie jeden z pielęgniarzy, żeby zabrać mnie do łazienki, abym wziął prysznic. Na szczęście tym razem nie założono mi kaftana. Mimo to poczułem się skrępowany, kiedy okazało się, że mężczyzna ma ze mną zostać, aby mnie pilnować.
− Nie mogę się kąpać, kiedy pan tu stoi – powiedziałem.
− Przecież nie będę na ciebie patrzeć – westchnął i odwrócił się do mnie tyłem.
Szybko się umyłem i wytarłem ręcznikiem, a następnie przebrałem w piżamę. Pielęgniarz odprowadził mnie na salę.

54. First Love cz. I (Miyavi x Kai)




Tytuł: First Love
Pairing: Miyavi x Kai
Notka autorska: Napisałam dwie części Pierwszej miłości. Ta jest z perspektywy Kaia. Znów stworzyłam coś smutnego.
WAŻNE: Dodaję tę część, mimo że pod ostatnią notką pojawił się tylko jeden komentarz. Nie wiem, czy to dlatego, że nie podoba Wam się to, co piszę i już mnie tu nie chcecie… T.T Dlatego daję Wam wybór:
1) One-shot: wszystkie są w notce Pytanie.
2) Anorexia cz. III
3) Who Are You? cz. III
4) Welcome to our MADNESS cz. II
5) First Love cz. II
Chyba że nie chcecie już czytać żadnych tekstów mojego autorstwa. Szkoda, bo przygotowałam dla Was kilka niespodzianek i cała moja praca poszłaby na marne. Dziękuję za uwagę.

CZĘŚĆ I
̶ Kai
Poznałem go w liceum. Spośród tłumu Japończyków odzianych w identyczne szkolne mundurki wyróżniał go nie tylko wzrost, ale również zachowanie. Dusza towarzystwa, wszędzie było go pełno, kiepski z przedmiotów ścisłych, ale bardzo sprawny i wysportowany. Byłem jego całkowitym przeciwieństwem: poukładany, cichy, można by rzec, że nawet zamknięty w sobie, klasowy kujon, nudny, szary i przewidywalny. Nie pasowałem do jego kolorowego świata pełnego niespodzianek. Nawet nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Jednak po pewnym czasie zauważyłem, że zapragnąłem być jego częścią, a uczucie to nasilało się z każdą chwilą, którą dane było nam spędzić razem.
Kiedy poprosił mnie, bym pomagał mu w nauce, byłem najszczęśliwszą osobą na świecie. Oczywiście podczas korepetycji starałem się udawać, że jest mi obojętny, nie dać po sobie poznać, że darzę go jakimś uczuciem. Starałem się przegonić te niedorzeczne myśli. Byliśmy kolegami, nic więcej nas nie łączyło. To chłopak, a ja jestem heteroseksualny − wpajałem to sobie, czyniąc z tych słów niemalże swoje motto. Jestem heteroseksualny, jestem heteroseksualny. Sęk w tym, że nie byłem. Ale o tym przekonałem się później, kiedy zobaczyłem go z Melody. Przytulał ją, smukłą dłonią gładząc jej włosy. To co wtedy poczułem... Nie potrafię tego nazwać. Wiem jedynie, że było to bardzo silne uczucie, które zdawało się rozrywać mnie na kawałki. Nie chciałem się przed sobą przyznać, ale snułem przypuszczenia, iż była to zazdrość, najzwyklejsza w świecie zazdrość.
Niby po ujrzeniu tej sceny powinienem odpuścić. Zrozumieć, że był innej orientacji niż ja i usunąć się w cień. Ale... nie potrafiłem. Jednocześnie nie wiedziałem za bardzo, jak się do tego zabrać. Ten widok odebrał mi moją i tak niezbyt wysoką wiarę w siebie. Czas mijał, a nasze relacje się nie zmieniły, aż w końcu ostatnia klasa liceum dobiegła końca i nasze drogi się rozeszły. Studia były idealną okazją, aby poznać kogoś nowego, zakochać się. Jednak ja przez cały ten okres nadal myślałem o nim. Nawet wtedy, gdy rozpocząłem pracę.
Dostałem telefon od Kumiko, koleżanki z liceum. Razem z kilkoma innymi osobami organizowała spotkanie klasowe. Wybrałem się na nie z nadzieją, że będę mógł jeszcze raz go zobaczyć.
Kiedy jechałem na miejsce spotkania, kropił deszcz. Chmury okryły niebo szarą płachtą. Postanowiłem wyznać mu to, co do niego czuję. W końcu nie miałem nic do stracenia. Nie chodzimy razem do szkoły, nie będę musiał ukrywać się przed nim przez resztę życia, jeśli mnie wyśmieje. Po prostu odejdę. Co prawda z krwawiącym sercem, ale odwrócę się i odejdę.
Wszedłem do środka. Był tam. Siedział na krześle, całując się z… Melody. Moje postanowienie tak szybko jak się pojawiło, tak równie szybko odeszło. Skoro są ze sobą po tylu latach, oznacza to, że jest to poważny związek i nie mogłem go zniszczyć moim głupim „kocham cię”. Chciałem się dyskretnie wycofać, wiedząc, że nic tu po mnie. On był szczęśliwy i nie wydawało mi się, by miał ochotę, abym mu to szczęście przerwał.
̶ Yutaka? – zatrzymał mnie, kiedy przekraczałem próg z zamiarem opuszczenia lokalu. – Yutaka! – wykrzyknął, podbiegając do mnie i rzucając mi się na szyję. – Rany, ile to już lat się nie widzieliśmy?
̶ No, całe studia…  ̶ mruknąłem.
Zmienił się. Nieograniczony szkolnym regulaminem pokrył swoje włosy wszystkimi możliwymi kolorami farb, a jego strój był równie barwny, co fryzura.
̶ Całe studia?! Trzeba to będzie nadrobić.
Uśmiechnąłem się na te słowa. Miałem nadzieję, że będziemy to nadrabiać. I będą to chwile, w których będę miał go tylko dla siebie.
̶ A tak w ogóle, to czym się teraz zajmujesz? – zapytał Takamasa.
̶ Ja? Um… gram w zespole.
̶ W zespole? Co za zbieg okoliczności. Ja też! Na czym grasz?
̶ Na perkusji. A ty?
̶ Gitarze.
Po około godzinie rozmowy, musiałem już wracać do domu. Następnego dnia miałem próbę z samego rana.
̶ Już idziesz? – zdziwił się Ishihara.
̶ Tak, mam jutro wcześnie próbę.
̶ Rozumiem. – Pokiwał głową.
Pożegnałem się i wyszedłem na dwór. Deszcz przybrał na sile. Najwidoczniej niebo odzwierciedlało mój stan i, tak jak ja, płakało. Chociaż łzy nie znaczyły słonymi szlakami moich policzków, moje wnętrze, moja dusza wyły z rozpaczy.
̶ Yutaka! – Usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się. Stał, moknąc w deszczu. Kolory na jego włosach, za sprawą wody, nabrały intensywniejszych odcieni.
Może jednak…? Może on też coś do mnie czuje? Może właśnie teraz chce mi to wyznać, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, zwłaszcza, że zdążył już ułożyć sobie życie?
 ̶ Daj mi, proszę, swój numer telefonu. Nie zamierzam czekać kolejnych lat, żeby znów się z tobą spotkać.
Przez moment poczułem zawód, ale po chwili się uśmiechnąłem. Może i nie wyznał mi miłości, ale nadal chciał utrzymywać ze mną kontakt.
̶ No tak. Nie pomyślałem o tym. – Wyjąłem z torby telefon, podałem swój numer i zapisałem jego. – To do zobaczenia.
Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie.
̶ Yutaka! – ponowne wołanie.
Spojrzałem na niego.
̶ Wyjdźmy kiedyś na miasto, okej?
Kiwnąłem głową i zmusiłem się do uśmiechu, a zaraz potem odszedłem, tym razem już nie tłumiąc płaczu. Nasza historia się skończyła. Teraz byłem tego pewien. Skończyła się choć nawet nie zaczęła. Żałowałem, że nie mogłem w pełni zasmakować tego uczucia, jakim go darzyłem.
Był moją pierwszą miłością. Moją najpiękniejszą miłością.

21 czerwca 2013

53. Welcome to our MADNESS (Anli Pollicino, Dunch from Jealkb)



Tytuł: Welcome to our MADNESS
Zespół: Anli Pollicino, Dunch (Jealkb)
Notka autorska: Tak, zaczynam kolejne opowiadanie, ale to jest naprawdę króciutkie (ma trzy części) i jest już napisane, więc spokojnie wszystko dodam.
Jeśli jesteście zainteresowani opowiadaniem Anorexia, piszcie w komentarzach, czy mam dodać kolejne części. :3
CZĘŚĆ I
Pośród gęstego lasu, na totalnym zadupiu, stał Szpital Psychiatryczny św. Keniosława. Szary, potężny budynek, wyłaniał się niczym góra spomiędzy strzelistych drzew. Gdzieniegdzie odpadł tynk, w toaletach brakowało klap sedesowych, a ściany domagały się odmalowania. Ów szpital prowadził tylko jeden ordynatoro-lekarzo-sprzątaczko-łapówkobracz – doktor Dunch. Podobno specjalista od psychiatrii dziecięcej (nie wspomniałem o pedofilii, wybaczcie niedopatrzenie…), w praktyce osoba zajmująca się problemami psychicznymi u wszystkich warstw wiekowych.
Nikt jednak nie pojawiał się w szpitalu. Mijały lata, Dunch się starzał, miał już spokojnie trzydzieści lat. Śmierć, trumna i te sprawy zbliżały się nieubłaganie. Aż tu nagle pod drzwiami pojawiła się matka z dzieckiem. Dziecko co prawda miało osiemnaście lat.
− Ja już swoje przeżyłem! Mam osiemnaście lat! I pełno problemów! Moje życie jest do dupy! – krzyczało dziecko, kiedy matka prowadziła go do obskurnego gabinetu doktora Duncha.
− Nic nie wiesz o życiu, gówniarzu! W dupie ci się poprzewracało!
− Um… w czym mogę pomóc? – zapytał Dunch.
− Świat jest zły, życie pozbawione kolorów, ludzie szczerzą kły, mam dość paplania ich jęzorów.
Doktor milczał, więc dziecko ciągnęło dalej:
− Gdzie tylko sięgnie mój wzrok, wszystko spowija mrok. Nie ma sensu już żyć, czas przeciąć życiodajną nić. – Dzieciak wskazał swój nadgarstek, a konkretnie miejsce, gdzie znajdowała się żyła, poczym wydobył żyletkę z jednej strony pomalowaną na czarno, a z drugiej na granatowo, której nadał imię Mana-sama.
− Nie! – Dunch rzucił się na niego i szybko założył mu kaftan.
− „I ty, Brutusie, przeciwko mnie?!”. Kiedy tylko będę chciał, zabiję się.
Dunch słysząc te wyjątkowo suche rymy, przez chwilę rozważał możliwość zaklejenia delikwentowi ust, jednak szybko odgonił tę myśl.
− Zdejmij mi to w tej chwili, inaczej uwolnią mnie moje demony, które chcą pomóc mi w mojej śmierci – zagroziło dziecko.
− Jak ma na imię pacjent? – Doktor zwrócił się do matki.
− Shinya.
− Ja jestem Shinda! Czyli trup! – zaoponował Shinya/Shinda (niepotrzebne skreślić).
− Pokażę ci teraz twoją salę, Shinda.
− Fuck yeah! – ucieszył się Shinya/Shinda, słysząc jak został nazwany.
Lekarz wstał od biurka i wyprowadził Shindę za ramię. Jego matka bez słowa udała się do wyjścia. Dunch wprowadził Shindę na salę o wypłowiałych ścianach, dziurawym suficie i zardzewiałym łóżku.
− Jeśli będziesz spokojny, zdejmę ci kaftan.
− Nie zdążysz, nędzny śmiertelniku! Moje demony cię wyprzedzą! – Shinda zaśmiał się triumfalnie.
Dunch z wielkim „WTF?!” wypisanym na twarzy, opuścił pokój, zamykając drzwi na klucz.
Shinda podbiegł do nich i kopnął je, ale skubane okazały się bardzo wytrzymałe.
− Nie powstrzymasz mnie przed samozagładą! – ostrzegł chłopak.
W tym czasie do domofonu ktoś zadzwonił (oho, tłumy walą drzwiami i oknami!). W drzwiach stał wyjątkowo niski chłopak, o okrągłej buźce, pulchnych policzkach i tlenionych włosach z czerwonymi końcówkami.
− W czym mogę pomóc? – zapytał niepewnie Dunch.
− A kazali mi tu przyjechać. – Machnął ręką blondynek i podał skierowanie. Całe było upstrzone rysunkami różowych kwiatków. – Nudziło mi się podczas drogi – wyjaśnił, zauważając, że doktor przygląda się uważnie drobnym malowidłom.
− Może opowie mi pan coś o sobie? – zaproponował lekarz.
− Siemano! – Chwycił rękę psychiatry, by przybić z nimi piątkę, a następnie żółwika (wszystkie możliwe sposoby, a nawet więcej, bo chłopak wymyślił swoje własne kombinacje). – Jestem Yoichi lub Yo-1, jak kto woli. – Wyszczerzył swoje ząbki w uśmiechu.
− Jaki ma pan problem? – zapytał wprost Dunch. Co prawda snuł pewne teorie, ale wolał się upewnić.
− U mnie spoko. – Yoichi włożył ręce w kieszenie i zaczął się bujać, jakby słyszał jakąś wyimaginowaną muzykę. – Powiem ci coś, ziom. Świat jest zajebisty, ludzie uprzejmi i sympatyczni, a życie po prostu piękne! – wygłosił na jednym wydechu.
− Tak… − Doktor zapisał coś w karcie. – Proszę tędy. – Wskazał drogę na salę Shindy. Yoichi skocznym krokiem dotarł do pomieszczenia, w którym został zamknięty, ale nawet nie zwrócił na to uwagi.
− Hej, kolo! – przywitał się. – Jestem Yoichi lub Yo-1, jak kto woli. – I zanim Shinda zdążył się przedstawić dodał: − Ale masz zajebisty płaszcz! Też taki chcę. – Dotknął biały kaftan.
− Mogę ci go dać, jeśli chcesz.
− Serio? Super! A jak masz na imię?
− Mów mi Shinda.
Yoichi zabrał się za rozwiązywanie Shindy, a po chwili chłopak sam siedział zawiązany. Chichotał przy tym jak obłąkany, siedząc na drugim zardzewiałym łóżku.
Doktor Dunch zajął się papierkową robotą, kiedy znów usłyszał domofon. Zdziwiony, poszedł otworzyć. W drzwiach stał wychudzony chłopak. Na ramieniu wisiała przezroczysta torba plażowa, przez którą psychiatra mógł dostrzec elektroniczną wagę, rolkę krawieckiego centymetra i tabletki przeczyszczające.
− Jestem taki gruby! – załkał chłopak i rozpłakał się.
− Anoreksja – szepnął Dunch. − Zapraszam – dodał głośniej. – Jak masz na imię?
− Kiyozumi.
Zaprowadził go do sali Shindy i Yoichiego, a Kiyozumi tym samym zajął ostatnie wolne łóżko w tym pomieszczeniu.
− Shinda, co twój kaftan robi na Yoichim?
− Demony go ze mnie zdjęły… – szepnął Shinda.
Dunch westchnął ciężko i opuścił salę.
− Życie jest beznadziejne – zaczął Shinda.
− Jest zajebiste – zaprzeczył Yoichi, kiwając się na boki.
− Ludzka egzystencja nie ma sensu. Wszystko obtoczone jest w beznadziejności. Beznadziejny jest świat, beznadziejni są ludzie…
− Jedzenie jest beznadziejne – podjął Kiyozumi.
− Tak, wszystko jest beznadziejne – zgodził się Shinda.
− Dajcie spokój – odezwał się pogodnie Yoichi. – Jest fajnie.
Dunch usiadł za biurkiem, kiedy znów przeszkodził domofon. W progu zastał dwie osoby. Jedna z nich była dość wysoka, ubrana w koronkową sukienkę, przez co Dunch rozpoznał w niej gotycką lolitę. Postać przytrzymywała szamoczącego się niskiego chłopaka o czarno-różowych włosach, który krzyczał arabskie przekleństwa. Lolita stała jednak niewzruszona i ze stoickim spokojem patrzyła na Duncha.
− W czym mogę pomóc?
Lolita wydobyła z maleńkiej torebki w kształcie skrzydeł nietoperza opasły tom z wytłoczonym napisem Kroniki Wampirów, otworzyła księgę na odpowiedniej stronie i zaczęła pisać piórem zapewne wyrwanym z dupy jakiegoś ptaka.
Wybacz mi mój odrażający wygląd, paniczu, ale właśnie wracam z porannego joggingu i nie miałem czasu się przebrać.
To jest facet?!
Dunch przyjrzał się jej/mu jeszcze raz. Rozkloszowana sukienka do kolan, platformy na nogach i pełny makijaż składający się z białej cery oraz czarnych powiek i ust. Tak się teraz biega po lesie…?
− Um… Okej…
Lolita płci męskiej pisał/a (?!) dalej.
Przyprowadzam Ci mojego wiernego przyjaciela, towarzysza i powiernika. Obawiam się, że jego umysł przestał prawidłowo funkcjonować. Mam nadzieję, że zacnie się nim zaopiekujesz.
− Co się dokładnie stało? – zapytał Dunch.
− Zabiję was wszystkich! – krzyknął chłopak po arabsku, czego Dunch oczywiście nie zrozumiał.
Mój przyjaciel – Takuma – myśli, że jest Arabem i ma do wypełnienia misję. Mianowicie jego celem jest uśmiercenie jak największej liczby osób.
− Oczywiście postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby przywrócić go do zdrowia – obiecał Dunch.
Lolita skłonił  się w odpowiedzi.
− Dlaczego pan nic nie mówi?
Jam Mana-sama. Nie wypada mi mówić.
− Może chce pan tu trochę zostać? Jest dużo wolnych miejsc – zaproponował psychiatra.
Mana wpatrywał się w niego nadal z tym stoickim spokojem, chociaż wewnątrz był wściekły.
Proszę lepiej skupić się na moim przyjacielu.
Odwrócił się i wyszedł.
Dunch wciągnął Takumę-Araba do środka, zamknął drzwi i założył mu kaftan, gdyż chłopak wyciągnął dwa granaty i chciał je odbezpieczyć. Dunch nie mógł wiedzieć, że granaty były w istocie plastikowymi zabawkami dla dzieci.
− Zamierzacie mnie tu torturować?! – awanturował się Takuma, kiedy lekarz prowadził go do izolatki. – Marne wasze starania! Ja się nie dam!
− Co to za hałasy? – jęknął Shinda, który od jakiegoś czasu próbował zasnąć.
− To arabski – ożywił się Yoichi.
− Znasz ten język? – zdziwił się Kiyozumi, który robił właśnie brzuszki na swoim łóżku.
− Tak.  Znam jeszcze włoski, francuski, angielski, niemiecki, hiszpański, portugalski, bułgarski, fiński, estoński, chiński, koreański, polski, jidysz… − I Yoichi wymieniałby tak dalej, gdyby Kiyozumi – w tej chwili biegający truchtem po całym pokoju – nie postanowił mu przerwać:
− Musi ci się nieźle nudzić.
− Widzicie jakie życie jest beznadziejne. Człowiek zaczyna uczyć się bzdur, żeby jakoś mu przeminęło. Czy nie prościej jest się po prostu zabić? – dodał Shinda
− Życie jest piękne – powiedział Yoichi. – Na dworze świeci słońce, latają motylki, kwiatki pachną, wieje wietrzyk.
Po raz kolejny tego dnia zadzwonił domofon.
− W czym mogę pomóc? – zapytał Dunch, mierząc wzrokiem dość wysokiego szatyna. Jego strój był odrobinę… specyficzny. Był to gruby wełniany sweter o musztardowym odcieniu, zupełnie niepraktyczny przy trzydziestostopniowym upale, podziurawione dżinsy, jedna stopa była wciśnięta w białego adidasa, a druga w brązowy sandał i obowiązkowo białą skarpetę. – Trafił pan idealnie. – Uśmiechnął się delikatnie. – Jak się pan nazywa?
Chłopak odwrócił głowę w lewą stronę.
− Co mówisz, Fred? Jesteś pewny? No dobra. Fred, mówi, że mam na imię Masatoshi – zwrócił się do lekarza i wzruszył ramionami, po czym przekroczył próg i rozejrzał się po korytarzu. – Ładnie tu.
Wnętrze szpitala wyglądało jak toaleta publiczna mieszcząca się na dworcu kolejowym w Polsce. Może dlatego spodobało się Masatoshiemu, ponieważ sam spędził w podobnym miejscu długi czas.
− Zaprowadzę cię do sali. – Doktor pokazał chłopakowi jego pokój i zamknął drzwi.
To będzie ciężki dzień – pomyślał i opadł na fotel.