Tytuł: Welcome to
our MADNESS
Zespół: Anli
Pollicino, Dunch (Jealkb)
Notka autorska: Tak,
zaczynam kolejne opowiadanie, ale to jest naprawdę króciutkie (ma trzy części)
i jest już napisane, więc spokojnie wszystko dodam.
Jeśli jesteście zainteresowani opowiadaniem Anorexia,
piszcie w komentarzach, czy mam dodać kolejne części. :3
CZĘŚĆ I
Pośród gęstego lasu, na totalnym
zadupiu, stał Szpital Psychiatryczny św. Keniosława. Szary, potężny budynek,
wyłaniał się niczym góra spomiędzy strzelistych drzew. Gdzieniegdzie odpadł
tynk, w toaletach brakowało klap sedesowych, a ściany domagały się odmalowania.
Ów szpital prowadził tylko jeden ordynatoro-lekarzo-sprzątaczko-łapówkobracz –
doktor Dunch. Podobno specjalista od psychiatrii dziecięcej (nie wspomniałem o
pedofilii, wybaczcie niedopatrzenie…), w praktyce osoba zajmująca się
problemami psychicznymi u wszystkich warstw wiekowych.
Nikt jednak nie pojawiał się w
szpitalu. Mijały lata, Dunch się starzał, miał już spokojnie trzydzieści lat.
Śmierć, trumna i te sprawy zbliżały się nieubłaganie. Aż tu nagle pod drzwiami pojawiła
się matka z dzieckiem. Dziecko co prawda miało osiemnaście lat.
− Ja już swoje przeżyłem! Mam
osiemnaście lat! I pełno problemów! Moje życie jest do dupy! – krzyczało
dziecko, kiedy matka prowadziła go do obskurnego gabinetu doktora Duncha.
− Nic nie wiesz o życiu,
gówniarzu! W dupie ci się poprzewracało!
− Um… w czym mogę pomóc? – zapytał
Dunch.
− Świat jest zły, życie pozbawione
kolorów, ludzie szczerzą kły, mam dość paplania ich jęzorów.
Doktor milczał, więc dziecko
ciągnęło dalej:
− Gdzie tylko sięgnie mój wzrok,
wszystko spowija mrok. Nie ma sensu już żyć, czas przeciąć życiodajną nić. –
Dzieciak wskazał swój nadgarstek, a konkretnie miejsce, gdzie znajdowała się
żyła, poczym wydobył żyletkę z jednej strony pomalowaną na czarno, a z drugiej
na granatowo, której nadał imię Mana-sama.
− Nie! – Dunch rzucił się na niego
i szybko założył mu kaftan.
− „I ty, Brutusie, przeciwko
mnie?!”. Kiedy tylko będę chciał, zabiję się.
Dunch słysząc te wyjątkowo suche
rymy, przez chwilę rozważał możliwość zaklejenia delikwentowi ust, jednak
szybko odgonił tę myśl.
− Zdejmij mi to w tej chwili,
inaczej uwolnią mnie moje demony, które chcą pomóc mi w mojej śmierci –
zagroziło dziecko.
− Jak ma na imię pacjent? – Doktor
zwrócił się do matki.
− Shinya.
− Ja jestem Shinda! Czyli trup! –
zaoponował Shinya/Shinda (niepotrzebne skreślić).
− Pokażę ci teraz twoją salę,
Shinda.
− Fuck yeah! – ucieszył się Shinya/Shinda,
słysząc jak został nazwany.
Lekarz wstał od biurka i
wyprowadził Shindę za ramię. Jego matka bez słowa udała się do wyjścia. Dunch
wprowadził Shindę na salę o wypłowiałych ścianach, dziurawym suficie i
zardzewiałym łóżku.
− Jeśli będziesz spokojny, zdejmę
ci kaftan.
− Nie zdążysz, nędzny
śmiertelniku! Moje demony cię wyprzedzą! – Shinda zaśmiał się triumfalnie.
Dunch z wielkim „WTF?!” wypisanym
na twarzy, opuścił pokój, zamykając drzwi na klucz.
Shinda podbiegł do nich i kopnął
je, ale skubane okazały się bardzo wytrzymałe.
− Nie powstrzymasz mnie przed
samozagładą! – ostrzegł chłopak.
W tym czasie do domofonu ktoś
zadzwonił (oho, tłumy walą drzwiami i oknami!). W drzwiach stał wyjątkowo niski
chłopak, o okrągłej buźce, pulchnych policzkach i tlenionych włosach z
czerwonymi końcówkami.
− W czym mogę pomóc? – zapytał
niepewnie Dunch.
− A kazali mi tu przyjechać. –
Machnął ręką blondynek i podał skierowanie. Całe było upstrzone rysunkami
różowych kwiatków. – Nudziło mi się podczas drogi – wyjaśnił, zauważając, że
doktor przygląda się uważnie drobnym malowidłom.
− Może opowie mi pan coś o sobie?
– zaproponował lekarz.
− Siemano! – Chwycił rękę
psychiatry, by przybić z nimi piątkę, a następnie żółwika (wszystkie możliwe
sposoby, a nawet więcej, bo chłopak wymyślił swoje własne kombinacje). – Jestem
Yoichi lub Yo-1, jak kto woli. – Wyszczerzył swoje ząbki w uśmiechu.
− Jaki ma pan problem? – zapytał
wprost Dunch. Co prawda snuł pewne teorie, ale wolał się upewnić.
− U mnie spoko. – Yoichi włożył
ręce w kieszenie i zaczął się bujać, jakby słyszał jakąś wyimaginowaną muzykę.
– Powiem ci coś, ziom. Świat jest zajebisty, ludzie uprzejmi i sympatyczni, a
życie po prostu piękne! – wygłosił na jednym wydechu.
− Tak… − Doktor zapisał coś w
karcie. – Proszę tędy. – Wskazał drogę na salę Shindy. Yoichi skocznym krokiem
dotarł do pomieszczenia, w którym został zamknięty, ale nawet nie zwrócił na to
uwagi.
− Hej, kolo! – przywitał się. –
Jestem Yoichi lub Yo-1, jak kto woli. – I zanim Shinda zdążył się przedstawić
dodał: − Ale masz zajebisty płaszcz! Też taki chcę. – Dotknął biały kaftan.
− Mogę ci go dać, jeśli chcesz.
− Serio? Super! A jak masz na
imię?
− Mów mi Shinda.
Yoichi zabrał się za rozwiązywanie
Shindy, a po chwili chłopak sam siedział zawiązany. Chichotał przy tym jak
obłąkany, siedząc na drugim zardzewiałym łóżku.
Doktor Dunch zajął się papierkową
robotą, kiedy znów usłyszał domofon. Zdziwiony, poszedł otworzyć. W drzwiach
stał wychudzony chłopak. Na ramieniu wisiała przezroczysta torba plażowa, przez
którą psychiatra mógł dostrzec elektroniczną wagę, rolkę krawieckiego
centymetra i tabletki przeczyszczające.
− Jestem taki gruby! – załkał
chłopak i rozpłakał się.
− Anoreksja – szepnął Dunch. −
Zapraszam – dodał głośniej. – Jak masz na imię?
− Kiyozumi.
Zaprowadził go do sali Shindy i
Yoichiego, a Kiyozumi tym samym zajął ostatnie wolne łóżko w tym pomieszczeniu.
− Shinda, co twój kaftan robi na
Yoichim?
− Demony go ze mnie zdjęły… –
szepnął Shinda.
Dunch westchnął ciężko i opuścił
salę.
− Życie jest beznadziejne – zaczął
Shinda.
− Jest zajebiste – zaprzeczył
Yoichi, kiwając się na boki.
− Ludzka egzystencja nie ma sensu.
Wszystko obtoczone jest w beznadziejności. Beznadziejny jest świat, beznadziejni
są ludzie…
− Jedzenie jest beznadziejne –
podjął Kiyozumi.
− Tak, wszystko jest beznadziejne
– zgodził się Shinda.
− Dajcie spokój – odezwał się
pogodnie Yoichi. – Jest fajnie.
Dunch usiadł za biurkiem, kiedy
znów przeszkodził domofon. W progu zastał dwie osoby. Jedna z nich była dość
wysoka, ubrana w koronkową sukienkę, przez co Dunch rozpoznał w niej gotycką
lolitę. Postać przytrzymywała szamoczącego się niskiego chłopaka o czarno-różowych
włosach, który krzyczał arabskie przekleństwa. Lolita stała jednak niewzruszona
i ze stoickim spokojem patrzyła na Duncha.
− W czym mogę pomóc?
Lolita wydobyła z maleńkiej
torebki w kształcie skrzydeł nietoperza opasły tom z wytłoczonym napisem Kroniki Wampirów, otworzyła księgę na
odpowiedniej stronie i zaczęła pisać piórem zapewne wyrwanym z dupy jakiegoś
ptaka.
Wybacz mi mój odrażający
wygląd, paniczu, ale właśnie wracam z porannego joggingu i nie miałem czasu się
przebrać.
To jest facet?!
Dunch przyjrzał się jej/mu
jeszcze raz. Rozkloszowana sukienka do kolan, platformy na nogach i pełny
makijaż składający się z białej cery oraz czarnych powiek i ust. Tak się teraz
biega po lesie…?
− Um… Okej…
Lolita płci męskiej pisał/a (?!)
dalej.
Przyprowadzam Ci mojego
wiernego przyjaciela, towarzysza i powiernika. Obawiam się, że jego umysł
przestał prawidłowo funkcjonować. Mam nadzieję, że zacnie się nim zaopiekujesz.
− Co się dokładnie stało? –
zapytał Dunch.
− Zabiję was wszystkich! –
krzyknął chłopak po arabsku, czego Dunch oczywiście nie zrozumiał.
Mój przyjaciel – Takuma –
myśli, że jest Arabem i ma do wypełnienia misję. Mianowicie jego celem jest uśmiercenie
jak największej liczby osób.
− Oczywiście postaram się zrobić
wszystko, co w mojej mocy, żeby przywrócić go do zdrowia – obiecał Dunch.
Lolita skłonił się w odpowiedzi.
− Dlaczego pan nic nie mówi?
Jam Mana-sama. Nie wypada mi
mówić.
− Może chce pan tu trochę zostać?
Jest dużo wolnych miejsc – zaproponował psychiatra.
Mana wpatrywał się w niego nadal z
tym stoickim spokojem, chociaż wewnątrz był wściekły.
Proszę lepiej skupić się na
moim przyjacielu.
Odwrócił się i wyszedł.
Dunch wciągnął Takumę-Araba do
środka, zamknął drzwi i założył mu kaftan, gdyż chłopak wyciągnął dwa granaty i
chciał je odbezpieczyć. Dunch nie mógł wiedzieć, że granaty były w istocie
plastikowymi zabawkami dla dzieci.
− Zamierzacie mnie tu torturować?!
– awanturował się Takuma, kiedy lekarz prowadził go do izolatki. – Marne wasze
starania! Ja się nie dam!
− Co to za hałasy? – jęknął
Shinda, który od jakiegoś czasu próbował zasnąć.
− To arabski – ożywił się Yoichi.
− Znasz ten język? – zdziwił się
Kiyozumi, który robił właśnie brzuszki na swoim łóżku.
− Tak. Znam jeszcze włoski, francuski, angielski,
niemiecki, hiszpański, portugalski, bułgarski, fiński, estoński, chiński,
koreański, polski, jidysz… − I Yoichi wymieniałby tak dalej, gdyby Kiyozumi – w
tej chwili biegający truchtem po całym pokoju – nie postanowił mu przerwać:
− Musi ci się nieźle nudzić.
− Widzicie jakie życie jest
beznadziejne. Człowiek zaczyna uczyć się bzdur, żeby jakoś mu przeminęło. Czy
nie prościej jest się po prostu zabić? – dodał Shinda
− Życie jest piękne – powiedział
Yoichi. – Na dworze świeci słońce, latają motylki, kwiatki pachną, wieje
wietrzyk.
Po raz kolejny tego dnia zadzwonił
domofon.
− W czym mogę pomóc? – zapytał
Dunch, mierząc wzrokiem dość wysokiego szatyna. Jego strój był odrobinę…
specyficzny. Był to gruby wełniany sweter o musztardowym odcieniu, zupełnie
niepraktyczny przy trzydziestostopniowym upale, podziurawione dżinsy, jedna
stopa była wciśnięta w białego adidasa, a druga w brązowy sandał i obowiązkowo
białą skarpetę. – Trafił pan idealnie. – Uśmiechnął się delikatnie. – Jak się
pan nazywa?
Chłopak odwrócił głowę w lewą
stronę.
− Co mówisz, Fred? Jesteś pewny?
No dobra. Fred, mówi, że mam na imię Masatoshi – zwrócił się do lekarza i
wzruszył ramionami, po czym przekroczył próg i rozejrzał się po korytarzu. –
Ładnie tu.
Wnętrze szpitala wyglądało jak
toaleta publiczna mieszcząca się na dworcu kolejowym w Polsce. Może dlatego
spodobało się Masatoshiemu, ponieważ sam spędził w podobnym miejscu długi czas.
− Zaprowadzę cię do sali. – Doktor
pokazał chłopakowi jego pokój i zamknął drzwi.
To będzie ciężki dzień – pomyślał
i opadł na fotel.
ahahahahahhahahahahahaha... ZAJEBISTE <3 rozwalają mnie te ich teksty.. Kami-sama...
OdpowiedzUsuńale wiesz... kiedy 'Anorexia'?? ♥
Dużo weny.
Zaiste! Zaczęłam niekontrolowanie chichotać o niemal 3 w nocy xd
OdpowiedzUsuńZaiste... Jezu nie przesadzajcie -.- tak być może jak toaleta na dworcu w polsce parę dobrych lat TEMU... Chyba, że liczą się te na najwiekszych zadupiach, to tak jest w kazdymkażdym innym kraju... A chinach broń boże (koreańczycy chińczycy japończycy - źródło książka)