Tytuł: White Eden
Pairing: Aki x
Shindy
Notka autorska: Na
razie nie mam kolejnej części Sweet
Secret, a White Eden już dawno
skończyłam, więc postanowiłam to dodać. Mam nadzieję, że się spodoba.
Wydarzenie na samym końcu jest dosyć istotne, ponieważ już niedługo wyjaśni się
kilka rzeczy związanych z Akim. Więcej nie zdradzę. :3
CZĘŚĆ
V
− Dlaczego tu jestem? – pytam
siedząc skulony na łóżku.
− Na chwilę zostawiłem cię samego
w kuchni… Tylko na chwilę.
− Przecież byłeś przy mnie zawsze
i wszędzie. Sam mówiłeś, że nigdy mnie nie opuszczasz.
− Znalazłeś duży nóż w jednej z
szuflad…
− Nie przypominam sobie tego.
Kiedyś szukałem herbaty i wypadł na mnie z szafki łańcuch, niczego innego nie
szukałem w kuchni.
− Zachowywałeś się, jakby coś cię opętało.
Rzuciłeś się na mnie z nożem, kiedy tylko pojawiłem się z powrotem w
pomieszczeniu.
− Nic takiego nie zrobiłem…
− Powiedziałeś, że wydłubiesz mi
nim serce, że mi je wyrwiesz, a potem zjesz, żeby mieć pewność, że już nikogo
nie obdarzę tak chorą miłością.
− To nie prawda.
− Nazwałeś mnie świrem.
Powiedziałeś, że taki potwór jak ja nie ma prawa żyć. Krzyczałeś wtedy wiele
rzeczy. Nie wszystko pamiętam, bo bardziej skupiłem się na tym, żeby cię
przytrzymać.
− To niemożliwe…
− Wreszcie wytrąciłem ci nóż z rąk
i zaciągnąłem cię do pokoju, w którym trzymam środki usypiające…
Spuszczam głowę i cicho płaczę.
− Zasnąłeś. Nie mogłem tego tak
zostawić. Tu już nie chodziło o mnie. Chodziło o ciebie. Nie mogłem pozwolić,
żebyś zrobił sobie krzywdę. Dlatego cię tu przywiozłem.
− Kłamiesz!
− Tak było, Shindy. Nie chcesz
dopuścić do siebie faktu, że jesteś chory. Ale to da się wyleczyć.
− Wynoś się stąd! Nie chcę cię
widzieć!
Wstaje i znika za drzwiami,
zamykając je na klucz. Biorę do rąk poduszkę i wtulam w nią twarz. Moczę łzami
białą poszewkę, zaciskam palce na materiale, a mój szloch staje się
głośniejszy. On chce sprawić, żebym zwariował. Chyba mu się to udaje…
***
Korytarz zdaje się ciągnąć w
nieskończoność. Od głównej drogi odchodzą jeszcze inne. Nie wiem, czy mam iść
prosto, czy może skręcić… Nie wiem, dokąd mam iść. Wyjście może być ukryte
gdzieś pośród tego labiryntu. Może również być podchwytliwie umieszczone na
końcu tej prostej drogi.
Jedne drzwi są uchylone. Zaglądam
do środka. Łazienka. Ale nie ma krat w oknach! Jedyną przeszkodą jest to, że są
umieszczone wysoko. Podskakuję i łapie się wysokiego murku, który oddziela
kabiny z toaletami. Podciągam się i po kilku próbach ześlizgiwania się i
upadania, udaje mi się dostać na szczyt. Modlę się, by okno było otwarte. Żeby
nie okazało się, że ktoś zrobił to specjalnie, by znęcać się nad biednym
pacjentem, który zdążył poczuć już delikatną woń wolności.
Naciskam klamkę. Okno się otwiera.
Teraz pozostaje jeszcze jeden problem – jak wysoko się znajduję? A co jeśli to
ostatnie piętro? Na szczęście okazuje się, że jestem na parterze. Trochę to
podejrzane, że okno umieszczone tak nisko, nie jest zabezpieczone kratą… Ale
chęć wydostania się stąd jest silniejsza, dlatego zsuwam się ostrożnie i ląduję
na trawie.
I biegnę. Najpierw po trawie, a
następnie przez las. Drobne gałęzie wbijają się w moje bose nogi. Igły drzew
szarpią moją koszulę. Kilkakrotnie się przewracam, raniąc sobie skórę. Po
jakimś czasie słyszę dźwięk pędzących pojazdów. Przyspieszam aż w końcu wypadam
na szosę. Próbuję zatrzymać jakiś samochód, ale nikt nie chce stanąć. Muszę
wyglądać wyjątkowo przerażająco w poszarpanych ubraniach, z potarganymi
włosami, poraniony i brudny.
Na szczęście ktoś lituje się nade
mną i zwalnia.
− Dziękuję – szepczę z
wdzięcznością. – Czy daleko stąd do Tokio?
Jeden z mężczyzn wysiada z
samochodu, łapie mnie za nadgarstki i przypiera do maski auta.
− Uciekłaś z psychiatryka,
ślicznotko?
− Ja… Ja… Proszę mnie puścić…
− Może i z ciebie wariatka, ale
całkiem ładna. Przydasz się.
Obraca mnie na brzuch. Jego duża
dłoń zasłania moje usta. Drugi mężczyzna związuje moje ręce i nogi, a moja
szarpanina nie robi na nim żadnego wrażenia.
Zabiera rękę z moich ust, ale nie
mam czasu, żeby złapać oddech i spróbować krzyczeć, bo zaraz czuję jak zakleja
mi je taśmą, po czym przerzuca mnie sobie przez ramię i wrzuca do bagażnika.
Odjeżdżamy.
Ua... Em... Przepraszam, ale ja nie wiem co napisać... Jak z każdym kolejnym rozdziałem... Chyba nie mogę czytać tej serii. Przez nią mam w głowie pustkę. Nie mogę się wczuć w sytuację Shindyiego ; (
OdpowiedzUsuń//Yuuko-san