9 grudnia 2013

94. White Eden cz. V (Aki x Shindy)


Tytuł: White Eden
Pairing: Aki x Shindy
Notka autorska: Na razie nie mam kolejnej części Sweet Secret, a White Eden już dawno skończyłam, więc postanowiłam to dodać. Mam nadzieję, że się spodoba. Wydarzenie na samym końcu jest dosyć istotne, ponieważ już niedługo wyjaśni się kilka rzeczy związanych z Akim. Więcej nie zdradzę. :3

CZĘŚĆ V
− Dlaczego tu jestem? – pytam siedząc skulony na łóżku.
− Na chwilę zostawiłem cię samego w kuchni… Tylko na chwilę.
− Przecież byłeś przy mnie zawsze i wszędzie. Sam mówiłeś, że nigdy mnie nie opuszczasz.
− Znalazłeś duży nóż w jednej z szuflad…
− Nie przypominam sobie tego. Kiedyś szukałem herbaty i wypadł na mnie z szafki łańcuch, niczego innego nie szukałem w kuchni.
− Zachowywałeś się, jakby coś cię opętało. Rzuciłeś się na mnie z nożem, kiedy tylko pojawiłem się z powrotem w pomieszczeniu.  
− Nic takiego nie zrobiłem…
− Powiedziałeś, że wydłubiesz mi nim serce, że mi je wyrwiesz, a potem zjesz, żeby mieć pewność, że już nikogo nie obdarzę tak chorą miłością.
− To nie prawda.
− Nazwałeś mnie świrem. Powiedziałeś, że taki potwór jak ja nie ma prawa żyć. Krzyczałeś wtedy wiele rzeczy. Nie wszystko pamiętam, bo bardziej skupiłem się na tym, żeby cię przytrzymać.
− To niemożliwe…
− Wreszcie wytrąciłem ci nóż z rąk i zaciągnąłem cię do pokoju, w którym trzymam środki usypiające…
Spuszczam głowę i cicho płaczę.
− Zasnąłeś. Nie mogłem tego tak zostawić. Tu już nie chodziło o mnie. Chodziło o ciebie. Nie mogłem pozwolić, żebyś zrobił sobie krzywdę. Dlatego cię tu przywiozłem.
− Kłamiesz!
− Tak było, Shindy. Nie chcesz dopuścić do siebie faktu, że jesteś chory. Ale to da się wyleczyć.
− Wynoś się stąd! Nie chcę cię widzieć!
Wstaje i znika za drzwiami, zamykając je na klucz. Biorę do rąk poduszkę i wtulam w nią twarz. Moczę łzami białą poszewkę, zaciskam palce na materiale, a mój szloch staje się głośniejszy. On chce sprawić, żebym zwariował. Chyba mu się to udaje…
***
Korytarz zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Od głównej drogi odchodzą jeszcze inne. Nie wiem, czy mam iść prosto, czy może skręcić… Nie wiem, dokąd mam iść. Wyjście może być ukryte gdzieś pośród tego labiryntu. Może również być podchwytliwie umieszczone na końcu tej prostej drogi.
Jedne drzwi są uchylone. Zaglądam do środka. Łazienka. Ale nie ma krat w oknach! Jedyną przeszkodą jest to, że są umieszczone wysoko. Podskakuję i łapie się wysokiego murku, który oddziela kabiny z toaletami. Podciągam się i po kilku próbach ześlizgiwania się i upadania, udaje mi się dostać na szczyt. Modlę się, by okno było otwarte. Żeby nie okazało się, że ktoś zrobił to specjalnie, by znęcać się nad biednym pacjentem, który zdążył poczuć już delikatną woń wolności.
Naciskam klamkę. Okno się otwiera. Teraz pozostaje jeszcze jeden problem – jak wysoko się znajduję? A co jeśli to ostatnie piętro? Na szczęście okazuje się, że jestem na parterze. Trochę to podejrzane, że okno umieszczone tak nisko, nie jest zabezpieczone kratą… Ale chęć wydostania się stąd jest silniejsza, dlatego zsuwam się ostrożnie i ląduję na trawie.
I biegnę. Najpierw po trawie, a następnie przez las. Drobne gałęzie wbijają się w moje bose nogi. Igły drzew szarpią moją koszulę. Kilkakrotnie się przewracam, raniąc sobie skórę. Po jakimś czasie słyszę dźwięk pędzących pojazdów. Przyspieszam aż w końcu wypadam na szosę. Próbuję zatrzymać jakiś samochód, ale nikt nie chce stanąć. Muszę wyglądać wyjątkowo przerażająco w poszarpanych ubraniach, z potarganymi włosami, poraniony i brudny.
Na szczęście ktoś lituje się nade mną i zwalnia.
− Dziękuję – szepczę z wdzięcznością. – Czy daleko stąd do Tokio?
Jeden z mężczyzn wysiada z samochodu, łapie mnie za nadgarstki i przypiera do maski auta.
− Uciekłaś z psychiatryka, ślicznotko?
− Ja… Ja… Proszę mnie puścić…
− Może i z ciebie wariatka, ale całkiem ładna. Przydasz się.
Obraca mnie na brzuch. Jego duża dłoń zasłania moje usta. Drugi mężczyzna związuje moje ręce i nogi, a moja szarpanina nie robi na nim żadnego wrażenia.
Zabiera rękę z moich ust, ale nie mam czasu, żeby złapać oddech i spróbować krzyczeć, bo zaraz czuję jak zakleja mi je taśmą, po czym przerzuca mnie sobie przez ramię i wrzuca do bagażnika. Odjeżdżamy.

1 komentarz:

  1. Ua... Em... Przepraszam, ale ja nie wiem co napisać... Jak z każdym kolejnym rozdziałem... Chyba nie mogę czytać tej serii. Przez nią mam w głowie pustkę. Nie mogę się wczuć w sytuację Shindyiego ; (
    //Yuuko-san

    OdpowiedzUsuń